MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Wciąż pamiętamy…. Franciszek Kwidziński odszedł pięć lat temu – 30 czerwca 2019 roku

Lucyna Puzdrowska
Lucyna Puzdrowska
30 czerwca mija 5. rocznica śmierci Franciszka Kwidzińskiego, kierownika Regionalnego Zespołu Pieśni i Tańca Kaszuby z Kartuz.
30 czerwca mija 5. rocznica śmierci Franciszka Kwidzińskiego, kierownika Regionalnego Zespołu Pieśni i Tańca Kaszuby z Kartuz. Lucyna Puzdrowska/archiwum red.
30 czerwca 2019 r. to też była niedziela, tak jak dzisiaj. Od śmierci Franciszka Kwidzińskiego - znanego na Pomorzu kierownika Regionalnego Zespołu Pieśni i Tańca Kaszuby z Kartuz, mija pięć lat. Z żoną Lucyną nie mieli dzieci, więc wszystkie swoje ojcowskie uczucia przelał na członków zespołu. I tak jak każdy ojciec, bywał surowy, uparty, miewał swoje humory, ale za swoimi "dziećmi" poszedłby w ogień.

Wydaje się, jakby to było wczoraj, gdy dowiedziałam się, że "zmarł ten znany Kwidziński". Byłam akurat w szpitalu, robiąc zdjęcia noworodkom, gdy poruszone pielęgniarki zaczęły wymieniać się tą informacją. Pytałam: "Ale, który znany Kwidziński?". Wszak takich znanych mamy w Kartuzach dwóch i do żadnego mi ta informacja nie pasowała. No i wtedy dowiedziałam się, że to "ten od Kaszubów".

Co się czuje, gdy nagle odchodzi człowiek, bez którego ciężko wyobrazić sobie Kartuzy, że o zespole, a nawet kartuskiej redakcji "Dziennika Bałtyckiego" nie wspomnę? To był szok i niedowierzanie. Był bardzo częstym gościem w naszej redakcji. Często przychodził już od progu mówiąc: „I znowu nic o nas nie napisałaś!”, bo akurat wrócili z Ameryki, Kanady, Włoch czy dowolnego innego państwa na świecie.

Wkurzał tym chwilami mnie i pewnie tak samo wkurzał często członków RZPiT Kaszuby, ale przecież wszyscy go uwielbialiśmy. Oni - tak jak dzieci ojca, my w redakcji - jako człowieka o wielkich dokonaniach, który, bywa uciążliwy, ale perfekcyjnie dba o promocję swojego zespołu.

Ujmował przy tym ogromnym poczuciem humoru i choć czasem na nas dziennikarzy psioczył, to potem potrafił nas rozbawić, opowiadając anegdoty z zagranicznych czy krajowych wojaży. No i to jego przepowiadanie pogody! Latami, każdego dnia robił notatki na temat pogody. I na ich podstawie potrafił prawie nieomylnie przewidzieć jaka czeka nas wiosna, jakie lato danego roku. Jak to robił, pozostanie już pewnie jego tajemnicą.
Panie Franku, bardzo nam pana brakuje...

Ten pogrzeb przyciągnął tłumy!

Ostatnie pożegnanie Franciszka Kwidzińskiego odbyło się 3 lipca 2019 r. w kartuskiej kolegiacie. Było mnóstwo gości, ale też mieszkańców Kartuz. Przepięknie pożegnał pana Franciszka Mieczysław Grzegorz Gołuński, burmistrz Kartuz.

- Był wielkim ambasadorem Kartuz i Kaszub - mówił burmistrz. - Zabiegał o zachowanie autentyczności strojów kaszubskich i ludowych utworów muzycznych. Sam zajmował się pisaniem kroniki zespołu, gromadził pamiątki. Dziękujemy mu za życie poświęcone propagowaniu kultury kaszubskiej.

Nikt jednak nie dorównał temu, jak żegnały go "jego dzieci".

Członkowie RZPiT Kaszuby już na ostatnim różańcu w domu pogrzebowym strzegli trumny ze swoim "tatkiem" niczym osierocone pisklęta. Śpiewali mu najpiękniej jak umieli, choć wzruszenie ściskało gardło.

W dniu pogrzebu wykazali się ogromną klasą, wspierając żonę pana Franciszka, ale przede wszystkim żegnając go pięknymi słowami, które wywołały ogromne emocje w pełnej ludzi świątyni i niosły się na zewnątrz, gdzie również stały tłumy pragnących pożegnać tego niezwykłego człowieka i osobowość, która już na stałe zapisała się w historii Kartuz i Kaszub.

- Co teraz z nami będzie, tatku? – pytał retorycznie, powstrzymując łzy, następca pana Franciszka, Jacek Kitowski.

Gdy wpuszczano trumnę do grobu, RZPiT Kaszuby odśpiewał ulubioną pieśń swojego "tatka" - "Żeby wrócił ten czas". Płakali wszyscy.

Jak dziś wspominają swojego Kierownika członkowie zespołu?

- Pierwsze, co mi się narzuca, to określenie Człowiek Orkiestra - mówi Teresa Wejer, solistka i tancerka RZPiT Kaszuby. - To był człowiek, który potrafił przygotować wszystko, zarówno występ, jak i rekwizyty czy sprawy papierkowe związane z wyjazdami, paszportami, wizami. Jeśli chodzi o promocję zespołu, to on sam był promocją. Wszystkie redakcje go znały i wszystkie media wiedziały, że to on jest "Franc Tabaka" i z nim trzeba się liczyć.

Jak dodaje pani Teresa, ich Kierownik potrafił nie tylko załatwić występ krajowy czy zagraniczny, ale też bywał nawet krawcem, kiedy nagle odpadały guziki czy inne elementy ozdobne strojów.

- Pomagał zespołowi we wszystkim. Pamiętam, jak jeździł gdzieś tam na wioski po końskie włosie, żeby uzupełnić to nasze w burczybasach - kontynuuje Teresa Wejer. - Co ważne, zawsze, po występie, schodził ze sceny ostatni. My byliśmy już daleko, a on jeszcze na scenie zbierał te nasze rekwizyty, żeby wszystko było w komplecie. Dbał o nas, o cały zespół i każdego członka zespołu.

Teresa Wejer zwraca też naszą uwagę na jedyną pasję, której poza żoną i zespołem Kaszuby poświęcał się Franciszek. Otóż uwielbiał zbierać "małpki", czyli buteleczki z wódką czy innymi trunkami. Nigdy ich nie pił, ale stanowiły dla niego ważną pamiątkę.

- Zebrał ich chyba tysiące! Przywoził takie trunki w oryginalnych opakowaniach z każdego państwa czy miasta. Jakoś tak miał nosa i potrafił za każdym razem wynaleźć jakąś perełkę - kontynuuje Teresa Wejer. Nie brakowało też zabawnych momentów. - Pamiętam, jak podsuwaliśmy mu świeże ogórki, których nie cierpiał. Wiedzieliśmy, że nie może na nie patrzeć, ale mimo to, robiliśmy mu takie psikusy.

Pani Teresa pamięta też ostatnie spotkanie z Kierownikiem.

- To było 3 maja 2019 roku, kiedy razem szliśmy w delegacji z okazji Rocznicy Uchwalenia Konstytucji Trzeciego Maja. Pamiętam, jak mówił do mnie: "Wolniej trochę, bo nie dam rady" - wspomina ze łzami w oczach Teresa Wejer.

Jak dodaje, po uroczystościach poszli z panem Franciszkiem do pomieszczenia w ówczesnym gimnazjum przy ul. Piłsudskiego, gdzie przechowywano pamiątki po RZPiT Kaszuby. Niestety, pomieszczenie zostało zalane, co strasznie przeżył Franciszek Kwidziński.

- To było nasze ostatnie spotkanie, właśnie 3 maja 2019 r. Przy pomniku, podczas uroczystości jeszcze się trzymał, ale gdy oglądał ogrom zniszczeń spowodowanych wodą, wyglądał jakby się poddawał.

Podobnie było, gdy zespół Kaszuby został przeniesiony po wielu dekadach z Kaszubskiego Dworu do nowego budynku Kartuskiego Centrum Kultury. To chyba tego dnia Franciszek Kwidziński zaczął powoli umierać…

- Jak tak teraz przyglądam się zespołowi, to widzę, że cały zarząd musi ogarniać wszystkie sprawy, a kiedyś ogarniał je sam jedyny Franciszek Kwidziński – dodaje Teresa Wejer.

Z kolei Alicja Domaschke, która w zespole jest od kilku dekad, najbardziej pamięta, jak bardzo Franciszkowi zależało na tym, by zachować w zespole tradycje oraz taką kaszubszczyznę, jaką posługiwano się przed laty.

- Mam też go w oczach jak wchodzi na scenę przed koncertem - uśmiecha się pani Alicja. - Był zawsze taki szczęśliwy! Wiadomo, że jak w każdym zespole, bywały też chwile trudne, ale niesamowite było to, że przed występem umiał się otrząsnąć i do publiczności wychodził z uśmiechem na twarzy.

Pani Alicja pamięta też sporo zabawnych sytuacji związanych z wyjazdami.

- Pamiętam, jak podczas pobytu we Francji byliśmy na kolacji - śmieje się. - Gdy weszłam na salę Franek już siedział za stołem i miał pełen talerz jakichś skorupiaków. Wszyscy jemy tę kolację, ale patrzę, Franek nic nie je. Gdy zapytałam, odparł, że nie wie jak ja to obrać, a nałożył sobie, bo wszyscy nakładali. Albo jak wracaliśmy autokarem z występu i zachciało nam się wpaść do McDonalda. Kierownik obruszony odpowiedział, że nie zna żadnego McDonalda i nie wie co tam dają. Zawsze, od lat było tak, że w autokarze siedziałam z Franciszkiem na drugim siedzeniu, ja po lewej, on po prawej stronie - kontynuuje Alicja Domaschke. - Wracając z tego McDonalda widziałam dokładnie jego reakcję, gdy wbił się w tego hamburgera i ze smakiem oblizał usta, mówiąc: "Jakie to je dobri!". I tak przekonaliśmy Kierownika do McDonalda - śmieje się pani Ala.

Wspomina też wypchaną jedzeniem walizkę, którą na polecanie Kierownika, zespół zabierał ze sobą w długą podróż autokarem.

- Braliśmy chleby, smalec, wędliny, ogórki kiszone i inne przysmaki tak, żeby w razie postoju każdy mógł sobie zrobić kanapkę czy chwycić kawałek kiełbasy – opowiada pani Alicja. – Któregoś dnia zapakowałam do tej walizki również nutellę. Jesteśmy na postoju, a Kierownik chwyta ten słoik i pyta co to jest? No to mu wyjaśniłam, że to taki krem czekoladowy z orzechami. Zrobił sobie kanapkę i… od tego czasu zakochany był w smaku nutelli. Pamiętam, jak po jakimś czasie rozmawiałam z panią Lusią, jego żoną, a ona do mnie, że rozsmakowałam jej męża w nutelli i teraz musi ją kupować.

I kolejne wspomnienie pani Ali.

- Pamiętam, jak w autokarze, gdy jechaliśmy nocą, on nigdy nie spał. Ilekroć się przebudziłam i na niego spojrzałam, miał włączone światełko i maleńkim ołówkiem rozwiązywał krzyżówki. Gdy go pytałam, dlaczego nie śpi, odpowiadał: "A kto tych młodych będzie pilnował? Są pod moją opieką i jestem za nich odpowiedzialny". I koniec tematu. Taki po prostu był.

Pani Alicja, to istna skarbnica wiedzy o Francu Kwidzińskim, mogłaby tak opowiadać godzinami. Wspomina też sytuacje, gdy ktoś z zespołu miał urodziny, ślub, rocznicę czy inne ważne wydarzenie w rodzinie. Nawet w nocy, po męczącym występie Kierownik potrafił zmobilizować kapelę i innych członków zespołu, by pojechać do tej osoby i przynajmniej odśpiewać jej "Sto lat!".

Takich wspomnień i tych wzruszających i tych zabawnych, związanych z Kierownikiem, członkowie zespołu mają mnóstwo. Nie sposób ich tu wszystkich opisać. Pani Alicja również pamięta ostatnie spotkanie z panem Franciszkiem.

- Był w szpitalu, więc wracając z występu w Żukowie, postanowiłam go odwiedzić - opowiada. - Był już bardzo chory, niby przytomny, ale już nie mówił. Byłam po występie, więc w stroju kaszubskim i do dziś pamiętam, jak jego oczy zareagowały, wręcz rozbłysły na widok tego stroju, a potem nagle zrobiły się bardzo smutne - mówi wzruszona pani Ala. - To było nasze ostatnie spotkanie.

Również Alicja Domaschke, podobnie jak Teresa Wejer, ze smutkiem wspomina dzień, gdy zapadła decyzja, aby opuścić Kaszubski Dwór i słynną świetlicę zespołu Kaszuby i przenieść się z całym dobytkiem do nowego Centrum Kultury.

- Pamiętam ten dzień jak wczoraj, bo otrzymaliśmy tę wiadomość praktycznie z dnia na dzień - opowiada pani Alicja. - Kierownik był zupełnie jak nie on, całkowicie załamany. Przecież było wiadomo, że eksponaty, praktycznie historyczne, które gromadził od wielu dekad, nie zmieszczą się w przydzielonym nam nowym pomieszczeniu. Kierownik czuł się ograbiony nie tylko ze świetlicy, którą zespół dysponował i gdzie gromadził swoje zbiory i pisane przez niego kroniki, ale też ze wspomnień. Mi osobiście też brakuje atmosfery tamtej świetlicy i to przykre, że zespół, który sławił i sławi Kaszuby prawie na całym świecie, nie ma w tej chwili swojego miejsca, gdzie mógłby zaprosić gości, ale też młodzież szkolną i pokazać te wszystkie cuda gromadzone latami przez naszego Kierownika. Nie mogę wciąż przeżyć tego, że to wszystko zostało tak zmarnowane - dodaje pani Alicja.

Swoimi wspomnieniami dzieli się też Lucyna Peplińska, która w RZPiT Kaszuby występuje od 1981 roku.

- Gdy zamknę oczy, to pierwsze co widzę, to Franciszek Kwidziński śpiewający Kaszubskie Nuty, zawsze z tabaką gdzieś tam blisko czy śpiewający"Jem jo rebok" sam lub potem z Jackiem. Pamiętam Kierownika jako wymagającego szefa, ale wspaniałego człowieka. Pamiętam nasz wyjazd na festiwal do Włoch, gdzie wśród zespołów folklorystycznych z całego świata, zdobyliśmy piąte miejsce. To było niesamowite, gdy na stadionie śpiewano hymn "Z ziemi włoskiej do Polski". Łzy same leciały.

I znowu pojawia się określenie Człowiek Orkiestra, bo również pani Lucyna tak wspomina Kierownika.

- On sam, w pojedynkę, potrafił zorganizować wszystko, a przecież wiadomo ile jest pracy przy organizacji koncertu w kraju, a co dopiero w Europie czy na innym kontynencie - opowiada pani Lucyna.

Najbardziej się wzrusza, gdy wspomina, jak dbał o zespołową świetlicę w Kaszubskim Dworze.

- Teraz, niestety, pozostały po tej świetlicy tylko wspomnienia, ale pamiętam nasze wspólne wigilie w tej świetlicy czy nawet wypełnianie wniosków paszportowych przed zagranicznymi wyjazdami. Bardzo brakuje nam takiego pomieszczenia, gdzie nie tylko w kartonach spakowane są nasze pamiątki, ale gdzie zespół może się spotkać i gdzie panuje rodzinna atmosfera – kontynuuje Lucyna Peplińska.

Bo jak dodaje, choć pan Franciszek sam nie miał dzieci, to jednak był wspaniałym tatą dla najmłodszych członków zespołu, o których dbał niesamowicie, w tym o ich bezpieczeństwo podczas wyjazdów zagranicznych. Pani Lucyna wspomina też filmy i płyty, które dzięki staraniom Franciszka Kwidzińskiego, RZPiT Kaszuby regularnie nagrywał.

Pamiętam nasze wspaniałe występy w Szwajcarii, dla mnie przecudowne, ale też te dwukrotne w Kanadzie, gdzie poznaliśmy Kaszubów, którzy autentycznie pielęgnują tam język kaszubski, bo są rodowitymi Kaszubami.

Lucyna Peplińska zwróciła też uwagę na inny szczegół z przeszłości, kiedy zespół miał występ w TVP, a pan Franciszek nagle powiedział: ”Wy w tej naszej telewizji tylko górali pokazujecie, a my Kaszuby też jesteśmy zespołem regionalnym, mówcie więcej o regionie Kaszub".

- O dziwo, od tego występu nasza telewizja publiczna nawet pogodę zaczęła nadawać z uwzględnieniem Kaszub - kontynuuje Lucyna Peplińska. - To był wspaniały człowiek. Będę go pamiętać głównie jako człowieka, do którego można było pójść do domu z każdym problemem czy z prośbą o pomoc. Nigdy jej nie odmówił, a takich sytuacji były setki - dodaje Lucyna Peplińska.

Natalia Gronda, obecna szefowa RZPiT Kaszuby, wspomina Kierownika jako człowieka, który bywał trudny, ale jednocześnie umiał zdziałać cuda dla zespołu.

- Ten tytuł Kierownik, już nigdy nie będzie taki sam, bo on był dla nas jedynym Kierownikiem – mówi Natalia Gronda, kierownik zespołu.

- Był człowiekiem twardym, wymagającym, ale to była skorupa, bo w środku był bardzo dobrym człowiekiem – mówi Łukasz Gronda, solista i tancerz RZPiT Kaszuby. – Pamiętam, jak na ostatnim jubileuszu się rozpłakał.

- Pan Franciszek, moim zdaniem, poświęcił się zespołowi bez reszty – mówi Aleksandra Wiczling, również członkini zespołu.

Jak dodaje Natalia Gronda, bardzo pomaga jej to, że jest w zespole z mężem. Mało tego, w próbach uczestniczą też ich dzieci, które już potrafią zaśpiewać podstawowe przyśpiewki, a nawet zatańczyć.

- To nam pomaga, bo w domu nie ma pytań co kto robił po pracy czy szkole, jesteśmy w zespole całą rodziną - mówi Natalia.

Następczyni Franciszka wspomina też śmieszne chwile z występów.

- Kiedyś podszedł do mnie po występie dla Niemców w Żukowie i mówi: "Ty jesteś najpiękniejszą dziewczyną w zespole!". Ja już taka dumna i szczęśliwa, a Kierownik odchodzi i dodaje: "Jak wszystkie wyjadą". Trzeba było naprawdę mieć ogromne poczucie humoru i dystans do tego co mówi, bo inaczej załamka - kontynuuje ze śmiechem Natalia.

Wspominają też jego kierowanie samochodem, które zawsze bawiło wszystkich członków zespołu.

- Dla niego była jedynka, dwójeczka i piąteczka, innych biegów nie było - śmieją się z rozrzewnieniem członkowie zespołu. - Wciąż też żyją w nas jego powiedzonka, jak na przykład "Kurza melodia" czy "Kurtka, weź, no…" - wspominają.

A jakim był mężem? Franciszka wspomina Lucyna Kwidzińska

- Poznaliśmy się oczywiście przed laty w zespole, razem tańczyliśmy, występowaliśmy od 1952 roku, a jak został kierownikiem, to pomagałam w jego obowiązkach - wspomina pani Lucyna, przez wszystkich nazywana panią Lusią. - W pewnym momencie byłam już zmęczona, bo nasze życie wyglądało tak, jakby zespół mieszkał z nami. Przenosiliśmy sprawy zespołu do domu i w końcu powiedziałam koniec, tak dłużej być nie może. Długo nie mógł się pogodzić z tym, że odeszłam z zespołu.

Jak dodaje pani Lusia, zawsze jako żona była na drugim miejscu, po zespole. Kochał i szanował wszystkich jego członków, od tych najmłodszych, których bezpieczeństwa strzegł, po tych najstarszych, z którymi łączyło go najwięcej wspomnień.

- Nie był łatwym szefem, bywał ostry i wymagający - opowiada żona Franciszka Kwidzińskiego. - Co istotne, zawsze musiał mieć rację, jego musiało być na wierzchu, jak to mówią. Potem życie pokazywało, że czasem tej racji nie miał, ale generalnie jego decyzje przynosiły zespołowi samo dobro i promocję prawie na całym świecie.

Okazuje się, że już Marta Bystroń, która wcześniej kierowała "Kaszubami", namaściła Franciszka na swego następcę.

- Pamiętam, gdy leżała w szpitalu w Dzierżążnie na rehabilitacji. Z uporem powtarzała, że tylko Franek może dalej poprowadzić zespół, tylko pod jego kierownictwem zespół przetrwa jeszcze długie lata, a nawet będzie wizytówką Kartuz na świecie - kontynuuje pani Lusia. – Widziała, że Franek jest pracowity, że poświęca swój czas dla zespołu, ale też to jak bardzo kocha Kartuzy. I to akurat prawda, Franek najchętniej chciałby, żeby to nasze miasto było najważniejsze w Polsce i każdą nagrodę dla Kartuz, każde wyróżnienie przyjmował z ogromną dumą i radością.

A jakim był mężem? Jak mówi pani Lusia, póki oboje byli w zespole, układało się fantastycznie, bo wspólnie wyjeżdżali na występy i wspólnie radzili sobie z pracą dla zespołu.

- Gorzej było jak odeszłam z zespołu. To było trudne, wciąż czekać na męża w domu, który żyje sprawami zespołu. To często bolało, ale w końcu zrozumiałam, że skoro tak kocha zespół i jest to jego pasja, to lepiej mieć męża z pasją, niż takiego, który siedzi tylko w domu i narzeka.

Jak dodaje pani Lusia, bardzo wiele w ich małżeństwie zmienił zakup działki w Garczu. To okazało się dla nich ratunkiem, bo nagle poza zespołem pan Franciszek zaczął doceniać czas spędzany z żoną w małym domku, wśród zieleni, warzyw i owoców.

- Budowaliśmy ten domek razem, we dwoje. Firma postawiła fundament, a dalej sami. Ja mu deseczki podawałam, a on budował. Jak już było gotowe, to często tam sobie jeździliśmy, bardzo dbał o naszą działaczkę, a ja w pewien sposób odzyskałam męża dla siebie.

Gdy zapytałam o najtrudniejszy moment w ich wspólnym życiu, pani Lusia od razu mówi, że zamknięcie świetlicy i przeniesienie zespołu z Kaszubskiego Dworu do nowego Centrum Kultury. Gdy o tym mówi, płacze…

- Mój mąż bywał człowiekiem upartym, ale akurat w tym wypadku miał absolutną rację - mówi Lucyna Kwidzińska. - Sprawdziło się to, co przepowiedział, że zniknie, bądź będzie zniszczona część zbiorów gromadzonych latami, a także, że pamiątki zespołu zostaną gdzieś upchnięte po szafach, bo skoro nie ma świetlicy, to gdzie je ustawić? Tak też się, niestety, stało. Mój mąż chyba nigdy do końca tego nie przeżył. Szkoda tylko, że nie doczekał dnia, kiedy zespół wrócił do Kaszubskiego Dworu i znowu odbywają się próby na sali, którą tak kochał. Może chociaż to by go pocieszyło, bo takiej świetlicy jaką miał, chyba już nie da się odtworzyć.

Pani Lusia wspomina też ogromną pomoc, którą zaoferowała im w tym trudnym czasie Alicja Domaskche.

- Jak wyszło to całe zamieszanie ze świetlicą, okazało się, że mąż ma tętniaka mózgu i przeszedł bardzo ciężką operację - kontynuuje pani Lusia. - To Alicja w tym okresie przejęła jego obowiązki i choć pewnie widział jako swojego następcę Marcina (który też już nie żyje - przyp. red.), to jednak najbardziej wspomogła nas w tym czasie Alicja. Mam też wiele do zawdzięczenia Karolinie Sieciechowskiej. To kochana dziewczyna, wciąż mnie odwiedza.

A te ostatnie dni?

- To był dzień naszego wyjazdu na działkę. Pojechaliśmy pełni nadziei, że znowu spędzimy razem fajnie czas. Mój mąż z dumą przeglądał wszystkie rośliny i krzaczki. W pewnym momencie, gdy przeszłam za domek, usłyszałam jakiś dziwny odgłos. Poleciałam do przodu, a on leżał. Podniósł się sam, nie chciał pomocy. Uparł się, że nie chce do szpitala, chce do domu. Wydawało się po powrocie, że jest dobrze. Pamiętam, że upiekłam jeszcze placki ziemniaczane, które zjadł, a około północy zauważyłam, że coś z nim nie w porządku. Wezwałam karetkę i to był początek końca…

Pani Lusia wspomina też odwiedziny w szpitalu, kiedy przyszła następnego dnia i widziała jak dzwoni do wszystkich członków zespołu.

- Jako pierwsza przyszła do niego chyba Iza Bliźniewska – wspomina żona Franciszka Kwidzińskiego. – Jak ją zobaczył, to nie był już w stanie nic mówić, tylko leciały mu łzy… Potem przychodziła Ala Domaschke i Jacek Kitowski, który mówił przy jego łóżku różaniec. Tego ostatniego dnia, 30 czerwca byłam przy nim, ale po iluś godzinach zdecydowałam się pojechać do domu, trochę odpocząć. Jednak chciał mnie blisko siebie, gdy odchodził, bo pielęgniarki zadzwoniły, że to już chyba ten moment. Pojechałam i byłam z nim do samego końca... - dodaje pani Lusia.

Wielokrotnie odznaczany i honorowany

W 2011 r. został pierwszą osobą uhonorowaną tytułem Honorowego Obywatela Kartuz. W plebiscytach "Dziennika Bałtyckiego" - "Homo popularis", zawsze plasował się na czołowych miejscach, dwukrotnie zajmując pierwsze.

Został 23. razy odznaczony, m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, Złotym, Srebrnym i Brązowym Medalem Zasłużony dla Pożarnictwa, Medalem Ziemi Gdańskiej, Medalem Zasłużony Działacz Kultury, Medalem Stolema, Medalem Za Zasługi dla Twórczości Ludowej, Medalem Senatu RP, Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis, Medalem 40-lecia ZKP, a także odznaczeniami zagranicznymi: Medalem miasta Ystat Landet Fodde (Szwecja), Medalem Loretto Festival de Folklore (Włochy). Ponadto w 2008 roku został Honorowym członkiem Stowarzyszenia Gdańszczan w Kanadzie.

Jesteśmy na Google News. Dołącz do nas i śledź "Dziennik Bałtycki" codziennie. Obserwuj dziennikbaltycki.pl!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

STUDIO EURO 2024 ODC. 6

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kartuzy.naszemiasto.pl Nasze Miasto