Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Wsparcie jest jednostkom ochotniczym bardzo potrzebne" - rozmowa z Edmundem Kwidzińskim

Lucyna Puzdrowska
Publikujemy rozmowę z Edmundem Kwidzińskim, byłym już komendantem powiatowym PSP w Kartuzach.
Publikujemy rozmowę z Edmundem Kwidzińskim, byłym już komendantem powiatowym PSP w Kartuzach. Lucyna Puzdrowska
Publikujemy rozmowę z Edmundem Kwidzińskim, byłym już komendantem Powiatowym Państwowej Straży Pożarnej w Kartuzach. Rozmawiamy o pierwszych doświadczeniach w straży pożarnej, dramatycznych akcjach, rozwoju kartuskich jednostek i życiu prywatnym. (Wywiad ukazał się już w wydaniu głównym "Dziennika Bałtyckiego").

Co spowodowało, że mały Edek zainteresował się strażą pożarną?
Już nie taki mały. Gdy wstąpiłem do Młodzieżowej Drużyny Pożarniczej przy OSP w Miechucinie, miałem 15 lat. To było raczej nieuniknione, bo mój dziadek Robert był jednym z założycieli tej jednostki, a ojciec był w straży w miejscowym tartaku. Poza tym wtedy nie było telewizji, internetu, więc jeśli chciało się coś pożytecznego dla swojej miejscowości zrobić, straż była najlepszym wyjściem. Notabene moja małżonka jakiś czas później również wstąpiła do drużyny żeńskiej, której dowódcą była jej siostra Elżbieta.
Tam się poznaliście?
Nie, znaliśmy się wcześniej, praktycznie mieszkaliśmy naprzeciwko siebie. W tym czasie miałem też inne pasje. Na przykład działając w kole ZMW, którego byłem przewodniczącym, utworzyliśmy teatr kaszubski, w którym wystawialiśmy przedstawienia, a potem jeździliśmy z nimi po okolicznych wsiach. Doszło do tego, że w technikum na Mściwoja dyrektor Roszkowski nakazał mi przystopować z działalnością społeczną, a bardziej skupić się na nauce. Nie do końca go posłuchałem.
Był pan bardzo młody, zostając naczelnikiem OSP Miechucino...
Nie bardzo nam się podobała działalność tej jednostki. Byliśmy młodzi, chcieliśmy przeć do przodu, wszystko nam działo się za wolno. Mając 18 lat postanowiliśmy wraz z kolegami obalić zarząd OSP. Udało się, a na efekty nie trzeba było długo czekać - krótko potem ruszyły prace przy budowie nowej strażnicy. W tym samym czasie powołano mnie na naczelnika, być może najmłodszego w powiecie. To były śmieszne czasy. Sprzętu mieliśmy tyle co kot napłakał, a do pożarów trzeba było jechać. Gdzie tam jechać, biec! Na furmankę ładowało się sprzęt, a my biegliśmy z tyłu, bo już dla strażaków brakowało miejsca.
Po maturze trafił pan na uczelnię do Poznania.
Tak, gdy się dowiedziałem, że jest w Poznaniu Wyższa Szkoła Chorążych Pożarnictwa, złożyłem tam dokumenty. Pod koniec nauki odbywałem praktyki na terenie Polski, a na zakończenie otrzymałem przydział do jednostki w Warszawie. Nie byłem z tego powodu szczęśliwy, bo miałem nadzieję na powrót w rodzinne strony. Szczęśliwie się jednak złożyło, że byłem prymusem na roku. Obowiązywał taki przepis, że najlepszy student może sobie wybrać miejsce pracy. Nie miałem nad czym się zastanawiać, wybrałem Kartuzy. I tak w 1974 roku rozpocząłem tu pracę na stanowisku oficera ds. zapobiegania pożarom. Rozpocząłem wtedy dość ostrą profilaktykę: dużo kontroli, sankcji, mandatów. W tamtych latach w gospodarstwach, warsztatach, kurnikach ówczesnych, panował straszny bałagan. Nikt nie przestrzegał przepisów pożarowych.
Narobił sobie pan wrogów?
Oj, wielu. Nie patrzyłem czy ktoś należy do partii, czy jest zwykłym obywatelem. Jeśli zasłużył, otrzymywał mandat albo wniosek do kolegium. Doszło do tego, że moi przełożeni zaczęli się głowić co ze mną dalej zrobić, jak to powstrzymać, przecież zabronić nie mogli. No i wpadli na pomysł, żeby mnie awansować, to przestanę szumieć. I tak w 1977 r. przeniesiono mnie na stanowisko oficera ds. szkoleniowych i operacyjnych, a w przypadku nieobecności komendanta, pełnienia funkcji jego zastępcy. W tym momencie rozpoczął się zupełnie nowy rozdział w mojej służbie. Zaczęły się kontakty z jednostkami OSP, z wielkim trudem początek organizacji zawodów pożarniczych, szkolenia strażaków itd.
Jak często wyjeżdżał pan do akcji?
Praktycznie do wszystkich. To było 40 zdarzeń rocznie, nie jak dziś ponad 2 tysiące.
W tym czasie założył pan też rodzinę?
Trochę wcześniej, w 1975 r. Przez cały czas studiów utrzymywaliśmy z Halinką kontakt. Listy krążyły między Miechucinem a Poznaniem. Gdy wróciłem do Kartuz w krótkim czasie się pobraliśmy i zamieszkaliśmy w małym mieszkanku przy ul. Mickiewicza. Dwa lata później urodziła się Magda. Później przenieśliśmy się do kawalerki na os. XX lecia. W 1979 r. rozpocząłem studia oficerskie w Warszawie, przerwane przez stan wojenny. Gdy powstała Szkoła Główna Służby Pożarniczej, tam kontynuowałem naukę. Skończyłem te studia w 1986 roku i od razu zostałem zastępcą komendanta. Kilka lat później, w 1993 r. zostałem komendantem rejonowym, a po zmianie nazewnictwa, powiatowym. Miałem już wówczas dwie córki, bo w międzyczasie urodziła się Ania.
Ale wcześniej przydarzył się wypadek, w którym ledwie uszedł pan z życiem...
To było 1 grudnia 1992 roku pod Ostródą. Jechaliśmy m.in. z komendantem wojewódzkim pod Warszawę na konferencję w zakresie pozyskiwania sprzętu do ratownictwa drogowego. Niestety, wpadliśmy w poślizg i zderzyliśmy się z dużą cysterną. Nasz kierowca zginął na miejscu, a ja zostałem poważnie ranny. Powrót do życia, zdrowia, trudna rehabilitacja trwały siedem miesięcy. Nikt nie wierzył, że wrócę jeszcze do straży. Przydzielono mi I grupę inwalidzką. Nie zgadzałem się z tym wyrokiem, odwoływałem się, aż w końcu po długim czasie przywrócono mnie do służby. Byli trochę w szoku, że tak się upieram, że mając 40 lat na karku i 20 lat służby, nie chcę korzystać z przysługujących mi świadczeń, a wolę jeździć do pożarów.
Po wypadku dość intensywnie rozpoczął pan działania w celu poprawy bazy lokalowej jednostek w Kartuzach i w powiecie, dosprzętowiania jednostek, szkoleń itd. Energia pana rozpierała?
W czasie rehabilitacji, choć byłem szczęśliwy, że żyję, to jednak czułem jakby czas przeciekał mi przez palce. Po powrocie do służby, gdy zostałem komendantem powiatowym, dostałem też szansę na którą czekałem. Mogłem wszystkie siły i energię skupić na rozwoju naszych jednostek i podniesieniu poziomu wyszkolenia. Zaczęły powstawać nowe garaże, bramy elektroniczne, system łączności, maszt radiowy, sprzęt specjalistyczny, sukcesywnie wymienialiśmy samochody na nowe, a strażacy podnosili swoje kwalifikacje. Potem przyszedł czas na rozbudowę strażnicy. Podobne zmiany zachodziły w jednostkach ochotniczych. Można by tu wymieniać godzinami.
Katastrofa autobusu w Kokoszkach, to chyba najtrudniejsza akcja w której pan uczestniczył?
Ze względu na rozmiar tej tragedii na pewno tak, choć za każdym razem, gdy brałem udział w akcji i było za późno na uratowanie komuś życia, rozmiar przeżyć był taki sam. Faktem jest, że na fali katastrofy w Kokoszkach, ogromu tego dramatu, nastała przychylna atmosfera w pozyskiwaniu środków na sprzęt ratownictwa drogowego. No i jeszcze intensywniej zaczęliśmy kłaść nacisk na szkolenie strażaków. Wiele było takich niezapomnianych akcji. Wspominam czasem tę w Dzierżążnie, gdy płonął pawilon nr 8 w szpitalu. Wszyscy sobie wtedy pomagaliśmy, ale udało się uratować tych niepełnosprawnych ludzi, nikt nie stracił życia.
Wracając do Kokoszek, co najbardziej utkwiło panu w pamięci?
Po tej katastrofie nastąpiło we mnie jakieś znieczulenie. Psychika tak siadła, że potem zacząłem się uodparniać na takie dramaty. Całkiem niedawno nagle jakaś szufladka w mózgu się otworzyła i stanął mi w pamięci moment, jak przesuwałem się pomiędzy siedzeniami tego autobusu, równolegle z wbitym do środka drzewem i nagle poczułem, że ktoś mi się przygląda. Obejrzałem się, a to jeden ze zmarłych miał szeroko otwarte oczy, tak jakby na mnie patrzył. Bez jakiegokolwiek zastanowienia, podszedłem i zamknąłem mu oczy. To są takie wspomnienia, które gdzieś tam zapadły głęboko w podświadomość i nagle jak błysk, któreś wraca.
Jak te wszystkie zdarzenia, akcje w których były ofiary śmiertelne ognia, czadu, w wypadkach drogowych, miały się do tragedii osobistej, którą sam niedawno pan przeżył?
W pewnym momencie zacząłem zadawać sobie pytanie:” Panie Boże, za co to mnie spotyka? A co ona Ci zawiniła?”. Pewnie podobne pytania stawiają sobie wszyscy w obliczu tragicznej śmierci bliskiej osoby. Potem jednak przyszło opamiętanie i refleksja, że jednak dane nam było z żoną te kilkadziesiąt lat razem przeżyć. To dlatego w dniu pogrzebu, w kościele powiedziałem już inne słowa: „Panie Boże, nie pytam dlaczego mi ją zabrałeś, ale dziękuję za to, że mi ją dałeś”. Wszystkie takie sytuacje, gdy giną ludzie, są wpisane w nasz zawód, w naszą służbę. Obojętnie czy ginie dziecko, czy staruszka, biedak czy bogacz, zawsze stawiamy sobie pytanie, czy aby na pewno zrobiliśmy wszystko co tylko mogliśmy. W przypadku dramatu osobistego spada ta zawodowa skorupa w którą się opancerzamy na co dzień i stajemy się bezbronni w obliczu bólu.
Pozostawia pan kartuską straż w doskonałej kondycji. Poza sprzętem, samochodami, bazą, kartuska straż dysponuje również flotą wodną.
Tak, posiadamy w tej chwili 18 jednostek, w każdej sytuacji gotowych do akcji ratowniczych na wodzie. Cieszę się, że pozostawiam naszą straż zabezpieczoną lokalowo i sprzętowo, choć jej największym bogactwem są ludzie, zarówno strażacy zawodowi, jak i ochotnicy. Przez te wszystkie lata przyświecał mi jeden cel, żeby każda akcja, każda próba ratowania życia, zdrowia, dobytku, były jak najbardziej skuteczne. Mogę dziś śmiało powiedzieć, że kartuska straż jest przygotowana na każde zagrożenie, nawet takie, które jeszcze u nas, pewnie na szczęście, nie wystąpiło. Pragnę tu podkreślić, że to nie jest moją zasługą. Ja byłem tym, który ten motor napędził. Po latach stałem się jedynie małym ogniwem w silniku. Już nie musiałem nakazywać, przypominać, strażacy sami wiedzą ile zależy od ich wiedzy teoretycznej i praktycznej. Sami dbają o swoje szkolenia i dbają o sprzęt, bo zdają sobie sprawę z jakim trudem był zdobyty. Podobnie samorządy. Tylko na początku przekonywałem, nakłaniałem, żeby inwestowali w ochotnicze straże. Teraz już sami dostrzegają te potrzeby i sami w swoje jednostki inwestują. A zawody pożarnicze? Już nie trzeba jeździć po jednostkach i mobilizować ich do działania. Robią to sami i robią bardzo dobrze.
Jakie jest pana marzenie odnośnie kartuskiej straży?
Żeby pozostała w takiej kondycji jak jest. Będę bił brawo, jeśli będzie w lepszej, ale też będzie mi przykro, jeśli się pogorszy. Natomiast jeśli chodzi o OSP, to należy w dalszym ciągu eliminować starsze roczniki samochodów, dbać o wyszkolenie druhów i ich bazę lokalową. Z ochotnikami żegnam się tylko jako komendant powiatowy, ale w szeregach OSP pozostaję, podobnie jak w zarządzie gminnym, powiatowym i wojewódzkim. Strażaków ochotników trzeba wspierać na każdym kroku, zwłaszcza w naszym powiecie, gdzie za udział w akcjach ratowniczych nie biorą ani złotówki. Teraz nadszedł trochę nieprzychylny czas dla jednostek ochotniczych, więc wsparcie jest im tym bardziej potrzebne. Oni muszą czuć, że to co robią jest doceniane. No i przynajmniej raz, dwa razy do roku trzeba być u nich w jednostce i im podziękować.
Edmund Kwidziński pożegnał się z mundurem strażaka zawodowego

od 16 lat
Wideo

Policyjne drony na Podkarpaciu w akcji

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kartuzy.naszemiasto.pl Nasze Miasto