Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marcin Gniazdowski, szef kartuskiego Almaru opowiedział o swoich początkach w biznesie

Lucyna Puzdrowska
Lucyna Puzdrowska
Rozmawiamy z Marcinem Gniazdowskim, właścicielem firmy Almar, istniejącej na rynku od 1990 roku. Obecnie Almar cieszy się marką, ale nie zawsze tak było. Wspominamy z Marcinem Gniazdowskim jakie były te początki.

Zacznijmy stereotypowo, jak to się wszystko zaczęło, panie Marcinie? Skąd pomysł na taki biznes?
Zdecydował przypadek. Był to bodajże 1987 rok i koleżanka zaprosiła mnie do Jastarni, na imieniny swojego znajomego. Na tej imprezie stoły uginały się od przeróżnych wspaniałości, m.in. od węgorza i właśnie łososia. Studiowałem wówczas prawo na Uniwersytecie Warszawskim i jak każdy student, bardzo chciałem w jakiś sposób polepszyć swój byt. I jakoś tak wciągnął mnie ten temat, że rozpocząłem rekonesans po warszawskich restauracjach - mają tego łososia czy nie mają, jest na to popyt czy nie ma. Dowiedziałem się, że jest to ryba droga, deficytowa, a źródła jego zaopatrzenia są dość tajemnicze. Proszę pamiętać, że rządził wtedy państwowy handel, więc gdy zapytałem ajenta jednej z warszawskich restauracji skąd bierze towar, to nabrał wody w usta, najzwyczajniej się przestraszył, że jestem jakimś tajniakiem. Wyjaśniłem więc, że jestem z Pomorza, mam tam rodzinę, a w tej chwili studiując w stolicy, chciałbym otworzyć jakiś biznes, który pomoże mi się utrzymać, a może jeszcze coś zarobić. I tak się to wszystko zaczęło. Do tego stopnia wkręciłem się w ten biznes, że niedługo potem zaopatrywałem w łososia pół Warszawy (śmiech), a przede wszystkim ulicę Polną. Tam znajdował się bazar, na którym można było dostać praktycznie wszystko, każdy produkt, którego w sklepach nie sposób było kupić. W czasach komuny zaopatrywali się tam ambasadorzy, konsulowie i inni dygnitarze. Łosoś był tam niesamowicie pożądaną pozycją, więc zaczęło mi się coraz lepiej powodzić. Do tego stopnia, że zawiesiłem studia. Początki nie były łatwe. Trzeba było jechać do Jastarni, wziąć ryby, żeby przed świtem być już na Polnej. Jedynym transportem był pociąg, a wiadomo jak się w tamtych latach podróżowało koleją. Ale człowiek był wtedy młody, miał jakąś wizję i dążył do celu.
Ta żyłka biznesmena, to po kim?
Właśnie nie wiem, bo u mnie w rodzinie nie było takich tradycji: mama - nauczycielka, ojciec - inżynier.
A firma kiedy powstała?
Już w Warszawie zarejestrowałem działalność, ale nie był to jeszcze Almar. Gdy poznałem moją przyszłą żonę, która była z Sopotu, zdecydowałem się wrócić do Kartuz. Babcia zostawiła mi w spadku kamienicę przy ul. Kościerskiej, kiedyś Wojska Polskiego i tak to zacząłem swój biznes uprawiać w Kartuzach. Żona ma na imię Alina, ja Marcin i tak od pierwszych liter naszych imion stworzyliśmy ALMAR. Bardzo mi zależało, żeby połączyć w nazwie firmy nasze imiona chociażby z tego powodu, że już wówczas widziałem co oznacza prowadzenie firmy, jeśli chce się do czegoś dojść. Zdawałem sobie sprawę, że nie będę takim mężem, który wraca do domu codziennie o godzinie 16 czy 17, że cały ciężar wychowania córki i prowadzenia domu żona bierze na swoje barki. To jej ogromny wkład w naszą firmę, w to, że nam się udało.
Jakie były te początki?
Trudne. Kupowaliśmy ryby w Jastarni, a tu je kroiliśmy i pakowaliśmy. Tym samym ruszył mały zakład produkcyjny, choć początkowo pomagał mi tylko kolega Arek i grono znajomych.
Firma się rozrastała, posypały się nagrody, wyróżnienia. Był jakiś przełom w tej działalności? Taki, który pozwolił panu poczuć grunt pod nogami?
Takim przełomowym momentem było wejście w 1994 roku do sieci Makro Cash And Carry. To były takie czasy, że mało kto wiedział co to za ryba, ten łosoś, a już przekonać handlowca, żeby go w tym sklepie położył i ludziom zaoferował, graniczyło z cudem. Dlatego pojawienie się Makro Cash And Carry w Polsce było niczym objawienie. Dopiero ci ludzie przenieśli zasady handlu z Zachodu do Polski, pokazali jak mają wyglądać półki w sklepie. Wtedy byli to jeszcze Holendrzy, później Niemcy. Na łososia mieli kilkumetrowe półki, w czasach, gdy w Polsce zapełniało się je śledziem, dorszem czy makrelą. I tu znowu pewnie zdecydowało moje szczęście, bo wszedłem do tego Makro i poczułem się jak ryba w wodzie, pewnie ktoś powie - jak łosoś w wodzie (śmiech). I to wtedy nasza produkcja nabrała tempa.
Są takie osoby, którym dziś, będąc na tym etapie funkcjonowania firmy, chciałby pan powiedzieć „dziękuję”?
Oczywiście, poza żoną, rodzicami, na których mogłem liczyć zawsze i babcią, do której przyjeżdżałem na wakacje, a potem pozostawiła mi tę kartuską kamienicę, to wielkie podziękowania dla moich najbliższych współpracowników. Wymienię z imienia żeńską część: Gosia, Daria, Ludwika, Ewa, Ola, Monika.
Córka zapowiada się na bizneswomen?
Już nią jest i przyznam szczerze, że mam nadzieję na sukcesję. Magda pracuje ze mną w firmie. Zaczynała od podstaw, tak jak ja kiedyś, czyli od produkcji. Mało tego, trafiła na ciężki rok, kiedy temperatury zimą nas nie rozpieszczały. A proszę sobie wyobrazić jakie temperatury panują u nas na produkcji, nie ma mowy o wyższej niż 10 stopni. Zdała jednak ten egzamin i dziś, po pokonaniu kilku innych szczebli, jest już szefową działu administracji.
Gąszcz przepisów, stosy dokumentów, rozmaite procedury. Gdy stawiał pan pierwsze kroki w biznesie, musiał też nauczyć się żyć w świecie, którym niepodzielnie rządzi urzędniczy język. Jak pan sobie z tym radził i radzi?
Na pewno pomogły mi moje studia prawnicze, choć w latach 90. funkcjonowało u nas raczej prawo dżungli. Osobiście byłem w o tyle lepszej sytuacji, że prawie od początku działalności firmy, miałem radcę prawnego. Zatrudnienie takiej osoby pozwoliło mi uniknąć potężnych problemów, m.in. z dłużnikami. Nic tak nie działało jak wezwanie do zapłaty z podpisem i pieczątką prawnika. Dziś jest łatwiej, chociażby dlatego, że wiele zadań mogę powierzyć moim pracownikom. Otoczyłem się zaufanymi ludźmi, którzy posiadają odpowiednią wiedzę i kwalifikacje. I na tym to właśnie polega. Nie muszę być najlepszy we wszystkim, wystarczy, żebym wiedział do czego dążę. Przecież to oczywiste, że nie na wszystkim się znam, że są ode mnie lepsi w tej, czy innej dziedzinie. Mało tego, zależy mi, aby poza kompetencjami ci ludzie mieli też w firmie władzę. To dlatego na przykład mój księgowy jest też członkiem zarządu, a dyrektor finansowy prezesem.
Wejście Polski do Unii Europejskiej to kolejny przełom, również w polskim biznesie. To też kolejne przepisy, którym przedsiębiorcy musieli sprostać.
Moim zdaniem przepisy unijne w wielu przypadkach uratowały nam skórę i powstrzymały twórczość ludzi często niekompetentnych. Nie twierdzę, że Unia to samo dobro, ale była u nas cała masa durnych przepisów, które przedsiębiorcom nie pomagały, a wręcz szkodziły. Jeśli chodzi o gospodarkę, to w krajach Unii zdecydowanie lepiej się na niej znali niż my. Oni mieli kapitalizm przez cały czas, nie mieli komuny. Rozumieli na czym polega biznes, my musieliśmy dopiero zacząć się go uczyć. Tymczasem za tworzenie przepisów wzięli się u nas ludzie, którzy chwilę wcześniej tworzyli je dla gospodarki socjalistycznej. Na szczęście weszliśmy w tym czasie do Unii i nie zdążyli spaprać wszystkiego.
Dużo w tym racji, ale pojawiły się też wymogi m.in. zdobywania kolejnych certyfikatów, które świadczą o marce i prestiżu firmy. Uważa pan, że ich liczba faktycznie potwierdza jakość firmy?
Wejście Polski do Unii spowodowało, że zamiast na rynku 35-milionowym, znaleźliśmy się na 350-milionowym. Żeby na nim zaistnieć, muszą nas tam znać, wiedzieć jaką jesteśmy firmą. Aby było to możliwe, wymyślono standardy, które obowiązują i tam i tu. Temu służą certyfikaty. Jeżeli polska firma aspiruje do tego by wejść na zagraniczny rynek, są konieczne, często decydujące przy nawiązywaniu współpracy. Natomiast problem powstał taki, że zaczęto wymagać certyfikatów również od firm, które nie aspirują do tego by wchodzić na rynek do Francji, Hiszpanii, Niemiec, Holandii czy Danii. I to jest absurd, tym bardziej że zdobycie certyfikatu wymaga pracy i niemałych pieniędzy. Z jakiej racji takie koszty ma ponosić lokalna ubojnia Kowalskiego? Owszem, może mieć ten certyfikat, ale nie aż tak restrykcyjny jak firmy sprzedające na Zachodzie. Na szczęście dużo już się zmieniło na lepsze. Dla przykładu weterynaria, Sanepid funkcjonują już bardziej na zasadzie partnerstwa z przedsiębiorcami, niż złego policjanta. I nie chodzi tu o to by przymykali oczy na uchybienia, ale żeby rozumieli, że ich praca polega na tym, aby pomóc dostosować daną firmę do obowiązujących standardów. To kolejny przykład, że unifikacja przepisów służy wszystkim.
Pozostało w panu coś jeszcze z tej młodzieńczej pasji z którą zakładał pan własny biznes, czy dziś jest to już bardziej odcinanie kolejnych kuponów?
Absolutnie nie, pasja ujawnia się wtedy, gdy widoczny jest rozwój. W ciągu tych 30 lat bardzo rozwinął się rynek i tak jak kiedyś mało kto wiedział co to jest łosoś, dziś w każdej restauracji mają go w menu. Pojawiły się koncerny, obracające miliardami dolarów, podczas gdy my pozostaliśmy firmą rodzinną. Konkurować z nimi to ogromne wyzwanie i nie da się tego robić bez pasji.
Ma pan szacunek do pieniądza?
Na pewno rozumiem jaki to kłopot, gdy ich brakuje. Traktuję pieniądze jako dobro i zapłatę za pracę. Owszem, podniosę grosz z podłogi, ale chyba bardziej z powodu przesądu niż z samego szacunku. Natomiast na pewno szanuję ludzką pracę.
Jakich ludzi pan nie szanuje?
Na pewno dwulicowych i takich którzy nie umieją docenić dobra, które ich otacza.
Biznesmen, to też mężczyzna. Znajduje pan czas, żeby poczuć się wyłącznie facetem? Czas dla rodziny, żony, córki, czas na hobby?
Niewątpliwie trudno było go znaleźć i nadal jest niełatwo. Na początku podzieliliśmy się z żoną obowiązkami, ja zająłem się biznesem, ona wychowywaniem córki. Sam fakt, że udało nam się utrzymać rodzinę, to niewątpliwie jej zasługa. Jest spokojną osobą, bardzo wyrozumiałą dla mnie, mojej pracy, moich słabości. Jedyne nad czym boleję, to że straciłem zbyt wiele cennych chwil z życia mojej córki. Takie to jednak były czasy. Tak naprawdę jesteśmy pierwszą generacją ludzi, którzy zaczęli w Polsce robić normalny biznes. I nie oszukujmy się, nikt z nas nie należał do spadkobierców fortun i jeśli do czegoś doszedł, to dzięki własnej pracy i zmysłowi organizacyjnemu. Wielokrotnie zdarzało mi się pękać. Przychodziłem do domu sfrustrowany i dzieliłem się z żoną jakimiś historiami, które mnie wykańczały. Przenosiłem ten bagaż z firmy do domu i w takich sytuacjach żona była niczym piorunochron. Dużym wsparciem byli też moi rodzice, dopóki żyli. Nie mam rodzeństwa, więc dziś żona i córka to moja cała rodzina. Na szczęście córka pracuje teraz ze mną w firmie, więc mogę z nią wreszcie spędzać więcej czasu.
A hobby?
Jeśli tylko znajduję czas, to zawsze wybierałem aktywność fizyczną. Jestem ratownikiem wodnym, uwielbiam pływanie, a zima jazdę na nartach.
Jest pan związany z Kartuzami od urodzenia. Jak pan postrzega te dzisiejsze Kartuzy w porównaniu z tymi z lat dzieciństwa?
Pamiętam jak latem na ulicy Wojska Polskiego, dzisiejszej i przedwojennej Kościerskiej, grywaliśmy z chłopakami w piłkę. Było to możliwe, ponieważ nic tu nie jeździło, żaden samochód. Dziś nawet przejście przez tę ulicę graniczy z cudem, taki jest ruch. Pięknie rozwija nam się miasto i Kaszuby. Generalnie mam swoją opinię o Kaszubach jako ludziach. Zawsze wyznawali i wyznają zasadę: „Licz na siebie”, czyli nie czekaj, aż ktoś coś za ciebie zrobi, ale zrób to sam. Ten wspaniały rozwój również sobie zawdzięczają.
W ostatnim czasie wiele się mówiło na temat legalnego zatrudniania obcokrajowców. Zatrudnia pan u siebie cudzoziemców?
Oczywiście. Na tym polega rozwój, że do bogatszych krajów jeżdżą za pracą ludzie z krajów mniej rozwiniętych. My kiedyś jeździliśmy na Zachód, teraz ze Wschodu przyjeżdżają do nas. Tak jak my kiedyś na Zachodzie nie chcieliśmy być wykorzystywani i traktowani jak tania siła robocza, tak oni dziś żądają szacunku i godnej zapłaty od pracodawcy polskiego. Nie wyobrażam sobie poniżać kogoś, tylko dlatego, że przyjechał z innego kraju. Zatrudniam tych ludzi legalnie i zapewniam, że otrzymują te same pieniądze co ich polski kolega czy koleżanka. Przyjeżdżają do Polski nie żeby odbierać komuś pracę, ale wypełnić lukę, która się wytworzyła, gdy Polacy zaczęli z niej wyjeżdżać. Jest to pozytywne zjawisko, problem zaczyna się tworzyć wtedy, gdy miesza się do tego politykę i przeszłość historyczną naszych narodów. To absolutnie złe, ponieważ ani oni, ani my, nie jesteśmy winni przeszłości. Nie mieliśmy wpływu na historię.
Którą nagrodę, wyróżnienie, najbardziej pan ceni?
Najcenniejszą dla mnie nagrodą jest fakt, że Almar utrzymuje się na rynku od 28 lat i nadal się rozwija. Niedawno kupiliśmy jeden z zakładów rybnych w Gdyni i tam przenieśliśmy już znaczną część naszej produkcji. Siedziba jednak nadal pozostanie w Kartuzach. Tu produkować będziemy garmaż z łososia, a więc kabanosy, kiełbaski itp. Zakład w Kartuzach jest mały, kompaktowy, taka wisienka na torcie. Natomiast produkcja główna odbywa się już w Gdyni. To ogromny zakład, jego zakup i rozpoczęcie tam produkcji to dla nas ogromny skok, jak z V ligi do reprezentacji. Zatrudniamy tam podobną liczbę osób jak w Kartuzach, ale pracują tam w zupełnie innej technologii. Więcej robią maszyny, a ludzie je obsługują. Ten nowy zakład to kolejne wyzwanie. Chcemy skorzystać z tego, że mamy do dyspozycji 350-milionowy rynek i jak najlepiej te nowe możliwości wykorzystać.
Jaki powinien być współczesny biznesmen? Jakich rad udzieliłby pan komuś, kto stawia w biznesie pierwsze kroki?
Musi być trochę szalony i wierzyć w to co robi. Musi sięgać wyobraźnią tam, gdzie inni nie sięgają.
Dziękuję za rozmowę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kartuzy.naszemiasto.pl Nasze Miasto